To nie był plan.
To było wołanie ciała.
W pewnym momencie życia poczułam, że jest we mnie zbyt dużo hałasu.
Zbyt dużo bodźców, oczekiwań, napięć.
Byłam psychicznie przeciążona i instynktownie zaczęłam szukać ciszy – takiej prawdziwej, w której mogę być tylko ze sobą.
Bez ról. Bez presji. Bez konieczności odpowiadania na czyjeś potrzeby.
Mój organizm sam zaczął podpowiadać mi rozwiązania.
Najpierw przyszła joga.
Oddech, uważność, powolny ruch.
Chwila zatrzymania w świecie, który nieustannie pędzi.
A potem – sznurki.
Zaczęłam je splatać niemal odruchowo. Ręce pracowały, myśli cichły.
Każdy węzeł porządkował coś we mnie.
Makrama stała się medytacją w ruchu – cichą rozmową z samą sobą.
Z czasem pojawiło się szydełko.
Jeszcze więcej rytmu, powtarzalności i spokoju.
Oczko po oczku, bez pośpiechu, bez celu innego niż bycie tu i teraz.
Dziś wiem, że to nie ja wybrałam makramę.
To ona znalazła mnie wtedy, gdy najbardziej jej potrzebowałam.
Wierzę, że każdy organizm ma w sobie mądrość.
Że kiedy pozwolimy sobie na słuchanie siebie – ciało, dłonie i serce same prowadzą nas ku temu, co koi, leczy i przywraca równowagę.
To, co tworzę, rodzi się z ciszy.
Z potrzeby spokoju.
Z uważności.
Moje prace niosą mi drobiny ukojenia, a to znaczy, że każdy splot, każde przerobione oczko, ma sens.
